Działania europejskiego establishmentu są coraz bardziej antydemokratyczne. W tym kontekście warto spojrzeć na protesty rolników.
Doraźne korzyści, ale długotrwałe koszty
Im mocniej teorie spiskowe są wyśmiewane, tym bardziej stają się popularne. Drwina zawsze była skutecznym środkiem dyscyplinowania społeczeństw, więc i one wyczuwają, że może ona służyć fałszowaniu rzeczywistości. Tak właśnie jest z teoriami spiskowymi. Mają one bardzo wiele wad, łatwo je wyśmiać, ale nie zmienia to faktu, że spiski to stała część dziejów ludzkości. Nie jest łatwo je udowodnić, trudno zweryfikować pogłoski na ich temat, ale one i tak istnieją. Jeśli ktoś chce przeprowadzić niepopularne zmiany, wzbogacić się kosztem innych, poszerzyć swoją władzę wbrew woli rządzonych, to będzie starał się to zrobić w sposób jak najbardziej niejawny. Bez zostawiania śladów i tworzenia dowodów przeciwko sobie.
Tak więc trudno przeprowadzić sądowy dowód na istnienie spisku elit przeciw europejskim rolnikom. Ale nie da się też stworzyć jednoznacznego wrażenia, że w obecnej polityce rolnej UE wszystko jest transparentne, klarowne i budzące zaufanie zainteresowanych nią obywateli. Jest zbyt wiele pytań w tej kwestii. Dlaczego Bruksela zezwala na swobodny wwóz ukraińskich (ale jeszcze bardziej rosyjskich) produktów rolnych, o których wiadomo, że są bezkonkurencyjne wobec produkcji europejskiej? Dlaczego w tej kwestii postępuje wbrew swojej dotychczasowej polityce rolnej? Nie chodzi tu o pomoc dla walczącej Ukrainy, bo w ważniejszych dla niej sprawach – np. dostawach amunicji i broni – europejscy decydenci nie są tak skwapliwi do działania. Skłócenie Polski z Ukrainą jest oczywistą korzyścią z punktu widzenia Berlina i Brukseli, ale to zysk doraźny. Protestują przecież rolnicy ze wszystkich krajów Europy, nie tylko ci, którzy graniczą z Ukrainą.
Zysk dla globalnych koncernów
Ważniejsze jest co innego – i tu odpowiedź daje struktura własności ukraińskiego rolnictwa. Na Ukrainie „rolnikami” są wielkie globalistyczne korporacje „gospodarujące” setkach tysięcy hektarów. Żaden, nawet najbardziej nowoczesny, europejski farmer nie ma szans na konkurowanie z nimi. Do tej pory ze względu na bezpieczeństwo żywnościowe, ale także tradycję, zrównoważony rozwój, ochronę struktury demograficznej, nawet ochronę krajobrazu, UE chroniła swoich rolników. Koncentracja i tak następowała, ale europejska wieś zachowała wiele swoich dotychczasowych cech, które były uważane za cenne walory kulturowo-przyrodnicze. A teraz okazuje się to być nieważne. Co się stało?
Zbiega tu się kilka rzeczy. Osławiony Zielony Ład i zideologizowane ekoszaleństwo są groźne dla tradycyjnego rolnictwa. Ale jak się okazuje znakomicie odnajdują się w nich globalne koncerny. One zauważyły, że mogą dużo zarobić na wymuszonej nowymi przepisami masowej wymianie samochodów, systemów ogrzewania i innych urządzeń „emisyjnych”. Same za to nie płacą, bo mają łatwy dostęp do środków publicznych, dzięki którym tanio mogą przestawić swoją produkcję. Konsumenci i drobne podmioty rynkowe – takie jak rolnicy – nie mają siły porównywalnej z koncernami, aby skorzystać ze zmian. Oni zresztą jako podatnicy i przymusowi nabywcy, mają je sfinansować.
Milczący obywatele przydatni dla elit
Możliwe jest też, że europejskie elity uznały bezpieczeństwo żywnościowe za sprawę nieważną. Same przecież się wyżywią, a sprowadzanie żywności z innych kontynentów może dać im nowe możliwości. Z jednej strony to nowy ogromny biznes, z drugiej narzędzie do kontroli społeczeństw. Z wielkimi koncernami ludzie z Brukseli i Berlina łatwo się dogadają. Choćby dlatego, że część z nich znajdzie potem miejsce w ich radach nadzorczych. Dał już przykład Gerhard Schroeder sprzedając się Gazpromowi. Podobnie jak były premier Francji Fillon, były kanclerz Austrii Schuessel i wielu innych. A rolnicy i farmerzy to kłopot. Nie oferują miejsc w radach nadzorczych, nie mają dość pieniędzy, aby korumpować. Sprawiają tylko problemy. Są przy tym często jako drobni właściciele stosunkowo niezależni ekonomicznie. A przy tym świadomi swych interesów i przez to niepodatni na propagandę. Zatem lepiej ich usunąć niż ciągle z nimi negocjować.
Inni obywatele powinni temu się przyglądać i sprzeciwiać. Wszyscy, także ci miastowi. Nawet, ci którzy gardzą rolnikami, którzy uważają, że to ich nie dotyczy, bo piją sojowe latte, a czosnek kupują egipski. Wszyscy zwykli obywatele jadą na tym samym wózku, co rolnicy. Chodzi nie tylko o bezpieczeństwo żywnościowe. Także o to, że po rolnikach przyjdzie kolej na resztę „demosu”. Okaże się, że wymiana samochodów spalinowych na elektryczne będzie obowiązkiem. Tak jak pieców gazowych na pompy ciepła. A potem znów okaże się, że „elektryki” i pompy ciepła też nie są dostatecznie zielone i znów na coś trzeba będzie je wymieniać. I tak bez przerwy, bo wielkie koncerny i ich rady nadzorcze muszą przecież jakoś zarabiać.
Piotr Gursztyn
Historyk, dziennikarz, fundator Instytutu Staszica
Foto: pixabay.com