top of page

Cyberwybory 2023 – wyborca niezdecydowany też może zostać zaprogramowany?

20 października 2023

Równorzędny z piłką nożną ulubiony narodowy sport Polaków znowu spolaryzował społeczeństwo. Mowa o polityce, a konkretnie o wyborach, o których rozmawialiśmy, rozmawiamy i będziemy rozmawiać zapewne jeszcze przez długie tygodnie. Jak grzyby po deszczu pojawiają się kolejne analizy mające wyjaśniać poszczególne wyborcze sukcesy i porażki. Już biorąc pod uwagę frekwencję oczywistym jest, że wybory 2023 były inne, niż wszystkie inne, w których dotąd braliśmy udział. Powodów takiego stanu jest wiele, jednak szczególną uwagę warto zwrócić uwagę na ściągnięcie do urn tzw. wyborców niezdecydowanych oraz wyborców, dla których było to pierwsze głosowanie w ich dorosłym życiu. Wystarczy rzucić okiem na zestawienie dat, by dojść do wniosku, że do wyborów poszła po raz pierwszy grupa urodzona po 2005 roku i nie pamiętająca utopijnej (z dzisiejszej perspektywy) wizji efemerycznej koalicji PO-PiS, nie znająca burzliwych losów koalicji PiS-Samoobrona-LPR, a nawet nie pamiętająca za dobrze rządów ekipy PO-PSL. Musimy mieć świadomość, że do wyborów ruszyło pokolenie niepamiętające ery przedinternetowej, ba – nie pamiętające czasów bez mediów społecznościowych. Co z tego wynika?


Zacznijmy jednak od podsumowania kilku faktów, o których miałem już okazję pisać na łamach DWU.Tygodnika. Pomimo różnych obserwacji poczynionych na przestrzeni ostatnich lat, nadal mam nadzieję, że żaden z Czytelników nie żyje już w błogiej nieświadomości i zdaje sobie sprawę z tego, że za wyniki wyszukiwania w internecie w mniejszym lub większym stopniu odpowiadają złożone algorytmy (często oparte o systemy uczenia maszynowego oraz Big Data). Korzystając z przeglądarek i wyszukiwarek internetowych jesteśmy skazani na wpadnięcie w pułapkę tzw. bańki filtrującej (eng. filter bubble). Jej mechanizm powoduje, że spośród wszystkich dostępnych w sieci wyników wyszukiwania danej frazy, odbiorca ma dostęp jedynie do niewielkiej ich części. Widzi jedynie to, co chce zobaczyć, najczęściej zbieżne z jego światopoglądem i systemem wartości. Na podobnej zasadzie działają media społecznościowe, które chronologiczną formę prezentacji treści zastąpiły spersonalizowanym wyszukiwaniem, dobierającą treści indywidualnie dla każdego użytkownika.


Nabici w bańkę filtrującą


Algorytm filtrowania wykorzystuje informacje o lokalizacji użytkownika oraz historii jego wyszukiwani. Oczywiście tych zmiennych jest znacznie więcej, ale w tym tekście chciałbym oszczędzić Czytelnikowi technicznych szczegółów. Wszystko sprowadza się do tego, że poszczególne kanały w mediach społecznościowych uwzględniają wszystkie reakcje na posty, wyłączając domyślnie te posty, na które użytkownik poprzednio nie zareagował. Warto zwrócić uwagę, że już od 4 grudnia 2009 Google „personalizuje” wszystkich użytkowników. Czytelników żądnych szczegółów w tym aspekcie odsyłam do książki prof. Soshany Zuboff „Wiek kapitalizmu inwigilacji. Walka o przyszłość ludzkości na nowej granicy władzy”.


Ominięcie zaawansowanego wyszukiwania nadal jest możliwe przez specjalnie stworzone w tym celu wyszukiwarki, jak choćby DuckDuckGo. Nie zmienia to jednak faktu, że zdecydowana większość internautów została już złapana w pułapkę bańki filtrującej.


Termin filter bubble został wprowadzony w 2010 roku przez internetowego aktywistę Eli Parisera, który ostrzega, że „użytkownicy funkcjonując w „bańkach informacyjnych” mają blokady na nowe pomysły, obiekty i ważne informacje”. Według niego użytkownicy są odizolowani od informacji, która nie zgadza się z ich punktem widzenia. W tej wersji jednak spory wpływ na ograniczenie wyników wyszukiwania i zamykanie się w bańce mają sami internauci, poprzez swoje dotychczasowe wybory, każde kolejne kliknięcia i wyszukiwania. Można wręcz mówić o opcji samoograniczenia.

Jest to jednak tylko jedna strona medalu.


Drugą jest prowadzenie całych złożonych kampanii dezinformacyjnych właśnie w oparciu o wiedzę na temat funkcjonowania bańki filtrującej i poszczególnych algorytmów wyszukiwania i prezentacji treści w sieci. Dość szybko potencjał takiego rozwiązania dostrzegły wielkie koncerny i siły polityczne. Sięgnięcie po ten mechanizm pozwalało bowiem na kreowanie konsumenta, widza, czytelnika, słuchacza, a w końcu… wyborcy. W dość dosadny, ale i obrazowy sposób ukazuje to słynny paradokument Netflixka „Dylemat społeczny” (The Social Dilemma).


Programowanie wyborcy – teoria i praktyka


Obecnie Big Data, czyli przetwarzanie ogromnych ilości danych, staje się kluczowym narzędziem w różnych dziedzinach naszego codziennego życia. Przenika od badań naukowych w zakresie fizyki po ekonomię, psychologię czy medycynę. Dla nikogo nie będzie zatem raczej zaskoczeniem, że można użyć tych technik do badania nastrojów społecznych, preferencji jednostek, czy nawet przewidywania wyników wyborów.


W ten sposób docieramy do sedna problemu. To dobry moment na postawienie pytania, czy wykorzystanie mechanizmów BigData i gromadzonych w całym tym procesie danych może wpływać na wyniki wyborów?


Odpowiedź jest dość oczywista i nie pozostawia żadnych wątpliwości: tak – jest to możliwe.


Krzysztof Rybiński autor książki „Algokracja. Jak i dlaczego sztuczna inteligencja zmienia wszystko?” w wywiadzie z „Rzeczpospolitą” diagnozował proces zanikania demokracji na rzecz algokracji. Termin ten powiązany jest z formą ustroju polityczno-społecznego, gdzie zbiorowością rządzą algorytmy, decydujące o każdym aspekcie życia, np. to czy człowiek dostanie kredyt, mieszkanie, pracę, czy wyjdzie z więzienia.


Takie podejście nie jest w zasadzie niczym nowym i ściśle wiąże się z koncepcjami głoszonymi w ramach tzw. „twardego determinizmu medialnego” lansowanymi chociażby przez Marshalla McLuhana, czy Neila Postmana. To właśnie oni sugerowali, że technologie wpływają na społeczeństwo w sposób bezwarunkowy. Dziś po prostu na własne oczy obserwujemy tego skutki.

W dzisiejszym świecie internetu dostępne są publicznie różnego rodzaju bazy danych, zawierające informacje na temat wyborców, ich preferencji, czy oczekiwań wobec polityków. Dzięki zaawansowanym technikom analizy danych, uczenia maszynowego czy ekonometrii, istnieje możliwość precyzyjnej analizy tych danych. A co za tym idzie, nic nie stoi na przeszkodzie, aby na tej właśnie podstawie opracowywać najbardziej skuteczne kampanie wyborcze, które realizowane będą w ramach tzw. mikrotargetowania.


To właśnie mikrotargetowanie pozwala dostosować kampanię wyborczą do konkretnej grupy ludzi o określonych preferencjach. Oznacza to, że różne osoby otrzymają spersonalizowane treści, które najlepiej pasują do ich profilu. Działanie to jest analogiczne do mechanizmów, które dostarczają spersonalizowane reklamy na podstawie profilu użytkownika.


I tu pojawia się kolejne istotne pytanie: skąd czerpane są te wszystkie dane na nasz temat?


Dane wykorzystywane w tym procesie pochodzą z różnych źródeł, takich jak chociażby spisy powszechne, zawierające informacje na temat obywateli, dane z mediów społecznościowych analizowane pod kątem kluczowych słów czy fraz, a także bazy danych, które można zakupić, zawierające informacje o konsumentach, takie jak numery telefonów, maile, dane o hipotekach oraz historie zakupów.


Legalność zakupu tego typu baz danych zależy od kraju. Warto też zaznaczyć, że często konsumenci sami wyrażają zgodę na udostępnienie swoich danych stronom trzecim w celach marketingowych, kiedy rejestrują się na różnych platformach internetowych. Należy także pamiętać o danych gromadzonych przez same partie polityczne, takich jak informacje o osobach przekazujących darowizny czy angażujących się w działalność wolontariacką. Analizując te dane, można lepiej zrozumieć, co interesuje daną grupę wyborców i dostosować do nich treści kampanii.


Oczywiście w tego typu analizie uwzględnia się ogólne zjawiska, takie jak światowe trendy społeczne czy gospodarcze. Są one traktowane jako tzw. zmienne kontrolne, czyli czynniki, które sprawdzane są w kontekście różnych warunków i założeń makroekonomicznych.


Warto również zwrócić uwagę na precyzję prognoz dotyczących wyników wyborów. Przy odpowiednich danych można uzyskać wynik z akceptowalnym marginesem błędu, wynoszącym około 5%. Analiza danych pozwala także określić prawdopodobieństwo wygranej konkretnego kandydata czy danej partii. Należy jednak mieć na uwadze, że tego typu prognozy opierają się na danych dostępnych w danym momencie, więc na wynik kampanii można wpłynąć pod warunkiem, że zostanie ona na podstawie wnikliwej analizy tych danych dostosowana do zmieniającej się sytuacji. Istnieje jednak spore ryzyko nieuczciwego wykorzystania danych. Wszyscy doskonale pamiętamy oskarżenia kierowane pod adresem poszczególnych kandydatów czy partii politycznych, kiedy firma Cambridge Analytica wykorzystała dane z Facebooka bez zgody użytkowników tego portalu społecznościowego.

Obecnie Unia Europejska podejmuje kroki mające na celu uregulowanie i zapobieganie takim praktykom, wymuszając na platformach publiczne ujawnianie informacji o wydatkach na reklamy polityczne. Nie jest jednak żadną tajemnicą, że od kilku dobrych lat w Polsce mikrotargetowanie już jest dość powszechnie wykorzystywane, co oznacza, że politycy, a zwłaszcza poszczególne partie polityczne także korzystają z zaawansowanej analizy danych do planowania swoich kampanii wyborczych. Wraz z obniżeniem kosztów i zwiększeniem dostępności analityków danych, kampanie wyborcze bazujące na tych mechanizmach stają się bardziej zaawansowane i spersonalizowane, podążając śladem innych sektorów gospodarki.


Wybory 2023 – wojna w sieci


Jak to wszystko wygląda w praktyce? W tegorocznych wyborach mieliśmy do czynienia ze sporym nasileniem wszelkiego rodzaju działań dezinformacyjnych. Wojna hybrydowa prowadzone przeciwko Polsce tuż przed wyborami weszła w niezwykle groźną fazę. Służby specjalne ostrzegały, że w związku z wyborami należy spodziewać się nasilenia operacji dezinformacyjnej i jej kolejnych odsłon, które mogą być wymierzone we wszystkie strony sceny politycznej.


Z kolei tuż przed ogłoszeniem ciszy wyborczej Rządowe Centrum Bezpieczeństwa zaapelowało w piątek, by nie dać się oszukać dezinformacji o przygotowywanym zamachu stanu i użyciu wojska przeciw społeczeństwu.

„To element operacji zastraszania, dyskredytacji struktur bezpieczeństwa państwa o destabilizacji sytuacji wewnętrznej w przededniu wyborów. Trwa kampania dezinformacyjna sugerująca jakoby w Polsce był szykowany zamach stanu, a wojsko miało być użyte przeciwko społeczeństwu! Nie daj się oszukać! To manipulacja!” - zaznaczyło RCB w grafice dołączonej do alertu dezinformacyjnego umieszczonego na platformie X (dawniej Twitter).

Zarówno skala zjawiska, jak i czas intensyfikacji działań nie są dziełem przypadku. Sugerowanie jakoby w Polsce był szykowany zamach stanu, a Wojsko Polskie miało być użyte przeciwko społeczeństwu zestawione z okresem ciszy wyborczej miało na celu wywołanie możliwie największego chaosu w społeczeństwie, a także zmotywowanie lub zdemotywowanie (w zależności od intencji agresora) elektoratów poszczególnych partii politycznych.


Jak nietrudno się domyślić stojący za kampanią dezinformacyjną propagandyści w swojej narracji wykorzystywali informacje o rezygnacji dwóch generałów, aby wywołać poczucia lęku w społeczeństwie.


To nie jedyny przypadek okołowyborczych akcji dezinformacyjnych. Większość z nich łączył ewidentnie prorosyjski ślad.


Pełnomocnik Rządu ds. Bezpieczeństwa Przestrzeni Informacyjnej RPStanisław Żaryn informował na przykład, że w przestrzeni publicznej tuż przed wyborami pojawiły się liczne doniesienia, o tym, że coraz więcej osób otrzymuje wiadomości SMS, których autorzy podszywają się pod sztab wyborczy Prawa i Sprawiedliwości. W pierwszej fazie tej operacji rozesłano ponad 50 tys. fałszywych informacji z grafikami spreparowanymi w stylu komunikatów poszczególnych komitetów wyborczych. Operacja miała charakter masowy i zdaniem polskich służb była elementem „operacji hybrydowej, za którą stoją rosyjskie służby specjalne”.


„Rozsyłane treści stwarzają pozory oficjalnego przekazu partii politycznej, ale w rzeczywistości jest to element agresywnej kampanii dezinformacyjnej obliczonej na zakłócenie prawidłowego przebiegu procesu wyborczego w Polsce” – informował Żaryn.


Cel tych działań był dość prosty – chodziło o wzbudzenie niechęci do konkretnego środowiska politycznego, w tym przypadku do Prawa i Sprawiedliwości, oraz wywarcie wpływu na nastroje wyborców zaledwie na kilka dni przed głosowaniem. W ramach kampanii dezinformacyjnej straszono m.in.: przywróceniem powszechnego poboru do wojska lub koniecznością ograniczenia świadczeń socjalnych ze względu na kwestie bezpieczeństwa i duże koszty z tym związane. Kuszono też… darmowymi pogrzebami dla seniorów. Wszystko okraszone komentarzami pisanymi łamaną polszczyzną.

Co szczególnie niepokojące, polskie służby specjalne odnotowały, że obserwowane reakcje części użytkowników mediów społecznościowych były „zgodne z oczekiwaniami autorów kampanii dezinformacyjnej”.


I choć na każdym kroku będziemy ostrzegać, że nagłaśnianie i powielanie fałszywych treści wpisuje się w cele ukierunkowane na zakłócenie debaty publicznej i destabilizację sytuacji w naszym kraju, zawsze znajdą się osoby, które często nawet nieświadomie wejdą w rolę tzw. pożytecznych idiotów i będą rozpowszechniać dezinformacyjną narrację.


To właśnie pokazuje, przed jakimi realnymi zagrożeniami i trudnymi wyborami stajemy praktycznie każdego dnia.


dr Piotr Łuczuk


Medioznawca, ekspert ds. cyberbezpieczeństwa. Redaktor naczelny serwisu FilaryBiznesu.pl. Wicedyrektor Instytutu Edukacji Medialnej i Dziennikarstwa Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Ekspert Instytutu Staszica


Foto: pixabay.com

bottom of page