Nowe otwarcie w polskiej polityce zagranicznej będzie miało sens tylko wtedy, gdy nie będzie oznaczać przejścia z jednego przechyłu w drugi. Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że zachowanie polityki równowagi w sytuacji rosnącej presji na federalizację Unii będzie szalenie trudne. Pytanie, czy obecny rząd w ogóle podejmie próbę budowania koalicji krajów, które sprzeciwiają się przekształceniu Unii Europejskiej w mocno scentralizowane superpaństwo, decydujące nawet o mechanizmach edukacji szkolnej.
Zgliszcza po PiS
Oddzielmy najpierw fakty od ocen. Faktem jest, że po ośmiu latach rządów Zjednoczona Prawica zostawiła całkowicie zrujnowaną politykę unijną. To, że nawet w tak oczywistej sprawie, jak zablokowanie zalewu Europy produktami rolnymi i spożywczymi ukraińskich oligarchów, poprzedniemu rządowi nie udało się sformować silnej, regionalnej koalicji, jest najlepszym tego świadectwem. Podobnie jak to, że w pierwszych miesiącach po wybuchu wojny rosyjsko-ukraińskiej, kiedy doszło do (przejściowego, jak się okazało) załamania duetu francusko-niemieckiego, Warszawa nie podjęła żadnej efektywnej próby wygrania tej sytuacji dla własnych korzyści. Doktryna, zgodnie z którą należy skupić się na amerykańskim parasolu ochronnym za wszelką cenę, okazała się – wedle przewidywań wielu ekspertów – bezsensowna. Czego dowodem – znowu fakt, nie ocena – jest sposób, w jaki Amerykanie podchodzą do inwestycji w elektrownię atomową. Czyli: płaćcie za wszystko i cieszcie się, że łaskawie robimy u Was inwestycję.
Trójkąt Weimarski, którego wznowienie triumfalnie ogłosił koalicyjny rząd, był, jest i będzie projektem PR-owskim. Tym niemniej racjonalizacja relacji z Berlinem i ocieplenie relacji z Paryżem leży bezapelacyjnie w interesie Polski. Zaryzykuję twierdzenie, że to pierwsze będzie o wiele trudniejsze, niż drugie, zarówno ze względu na postrzeganie przez niemiecki mainstream polityczny Polski raczej jako Nebenstaat, niż równorzędnego partnera, jak i ze względu na to, że przed 2015 rokiem ówczesnej władzy taka relacja bynajmniej nie przeszkadzała. PiS nie tyle tę sytuację odwrócił, co doprowadził do faktycznego zerwania bieżących relacji na różnych poziomach, w tym na poziomie unijnym. Jak mocne jest przekonanie prezesa największej partii opozycyjnej o tym, że Niemcy są może wobec Polski nie Trzecią Rzeszą, ale Republiką Weimarską Stresemanna, świadczą niemal codzienne nowe jego wypowiedzi. Ostatnia bodajże o rasizmie Niemiec wobec Polaków. Oczywiste jest, że skrajna retoryka PiS ułatwia forsowanie przechyłu w drugą stronę. Bo jeżeli ktoś codziennie snuje mroczne opowieści o wrogim państwie niemieckim, to kto go posłucha, gdy będzie faktyczny powód, by bić na alarm?
Bracia – nie, partnerzy – tak
Trudno odpowiedzieć na pytanie, czy w nowym rozdaniu liberalno-lewicowa opcja będzie chciała wrócić do polityki sprzed 2015 roku (błędnej w licznych aspektach), czy jednak będzie starała się zachować równowagę. Ta równowaga to nie tylko odejście od zero-jedynkowości (tylko Berlin – tylko Waszyngton), lecz i realne postrzeganie możliwości i potencjału Polski. Kraju, który nie ma szans grać jak równy z równym w koncercie mocarstw (co się marzyło PiS), ale który nie jest też państwem wielkości i potencjału Słowacji (nie uchybiając naszemu południowemu sąsiadowi). Dla tej równowagi potrzebne są partnerskie i bliskie relacje z Paryżem. Bez tego jedyną opcją pozostaje granie w orkiestrze Berlina lub – co w przypadku obecnego rządu nie wchodzi, rzecz jasna, w rachubę – powrót do zimnej wojny z Niemcami.
Niemcy nigdy z własnej woli nie będą dla Polski życzliwym partnerem i nigdy nieprzymuszone nie zerwą z dążeniem do utrzymania przez Polskę statusu Nebenstaat. Nie dlatego, jak chce Jarosław Kaczyński, że traktują Polaków z rasistowską wyższością, nie dlatego, że marzy im się Czwarta Rzesza. Po prostu dlatego, że w niemieckim interesie nie jest to, by w regionie wyrósł im silny konkurent w dziedzinie politycznej i gospodarczej. O to, że państwo prowadzi korzystną dla siebie politykę, trudno się dąsać, co nie oznacza, że z takim stanem rzeczy należy się godzić. Na pewno jednak histeryczne pokrzykiwanie i zanudzanie odbiorców reductio ad Hitlerumnie jest na to receptą. Parafrazując szesnastowieczny wierszyk: Niemiec nie musi być (i nie będzie) Polakowi bratem, ale niech przynajmniej będzie godnym zaufania partnerem. Z wzajemnością.
Polacy pozbywają się kompleksów
Promykiem nadziei jest to, że zdecydowana większość Polaków, inaczej niż dwie dekady temu, nie godzi się z twierdzeniem, że Polska jest „brzydką panną na wydaniu” i że powinna być wdzięczna Brukseli i Berlinowi, że w ogóle raczyli tę brzydulę wpuścić na eleganckie europejskie salony. Popatrzmy: 77% Polaków deklaruje poparcie dla protestu rolników, którzy sprzeciwiają się unijnej polityce klimatycznej (zabójczej dla rolnictwa w obecnym kształcie) i unijnej polityce otwartych drzwi dla ukraińskich oligarchów, którzy mogą zalać rynek swoimi produktami. Podobnie, jak pokazują sondaże, większości Polaków nie przekonują argumenty, że CPK to „gigantomański” projekt jak na nasz kraj. Taki wynik kiedyś nie byłby możliwy. Czasy, gdy skutecznie grano na polskich kompleksach, minęły. Oby bezpowrotnie.
Jeżeli ta prosta wiedza nie umknie obecnym decydentom, to bilans nowej polityki zagranicznej może być dodatni.
Marcin Rosołowski
Rada Fundacji Instytut Staszica
Foto: pixabay.com