Jak mówić o wojnie nie mówiąc o wojnie? Zjawisko to obserwujemy od wielu lat. Politycy, a przede wszystkim dziennikarze, jak ognia unikają tego słowa na „w”. Zamiast niego w użyciu jest cała masa zamienników takich jak: konflikt zbrojny, konflikt, starcie, incydent, interwencja zbrojna i tak dalej… Swego rodzaju wyjątek od tej niepisanej reguły stanowi wojna informacyjna i wszystko, co się pod tym pojęciem kryje. Zjawiskiem szczególnie niepokojącym jest natomiast wykorzystywane w doktrynie wojny informacyjnej wykorzystanie potencjału mediów (w tym mediów społecznościowych, a także poszczególnych redakcji i ich dziennikarzy) w machinie dezinformacji.
Czy grozi nam wojna? A może już się ona toczy? To pytanie, które wielokrotnie próbowałem zadawać, pracując naukowo nad zagadnieniami związanymi z cyberbezpieczeństwem oraz cyberwojną. Próbowałem pytać o to również podczas spotkania w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, które dotyczyło kampanii dezinformacji wymierzonej w polski rząd. Z naukowego punktu widzenia, biorąc pod uwagę też tezy, które postawiłem w mojej książce „Cyberwojna. Wojna bez amunicji?”, stwierdziłbym, że scenariusz, który dziś obserwujemy, wymierzony jest przeciwko naszym strukturom informatycznym, społeczeństwu oraz strukturom rządowym i pozarządowym. Moglibyśmy stwierdzić więc, że już teraz prowadzone są przeciwko nam działania wojenne. W tym miejscu nasuwa się jednak od razu kolejne pytanie: I co z tego wynika? Jasne jest, że gdybyśmy zaczęli nazywać rzeczy po imieniu, wiązałoby się to z oczywistymi konsekwencjami politycznymi, dyplomatycznymi oraz militarnymi. Uważamy zatem, że unikanie tego słowa na „w” to de facto unikanie samej wojny. Tymczasem nie jest to takie oczywiste…
Mechanizm operacji dezinformacyjnych
Wszystko rozbija się o kwestie semantyczne. Niezależnie od tego, czy zjawiska, o których piszę będziemy nazywać to cyberwojną, wojną informacyjną, czy może wojną hybrydową, zawsze dochodzimy do miejsca, w którym niezależnie od grona eksperckiego problem zaczyna się rozmywać. Niezależnie od nazewnictwa musimy mieć jednak pełną świadomość tego, że są przeciwko nam prowadzone działania wojenne. Działania, które są wymierzone w nas wszystkich (jako naród) i każdego z osobna. I niezależnie od tego, czy zechcemy użyć tego strasznego słowa na „w” czy nie, oczywiste jest, że mechanizmy wykorzystywane przez stronę przeciwną są żywcem wyjęte z doktryn wojennych.
Na mechanizm tych działań składa się szereg zmiennych i schemat, który idealnie odzwierciedla to, co już się u nas dzieje i to, co możemy obserwować za pośrednictwem mediów społecznościowych niemalże w czasie rzeczywistym.
Najpierw dochodzi do analizy. Rozpoznania potencjalnego wroga i szukania jego słabości. Ten proces może mieć miejsce w sposób pasywny lub aktywny. W drugiej fazie dochodzą wszelkie aspekty socjotechniczne. Tworzy się wtedy plan operacyjny i targetuje cel. Następnie proces przechodzi do realnego oddziaływania. Często podejmowane są wtedy próby kompromitacji, przejmowania kontroli czy skrytej kontroli. Jak również oddziaływania publiczne i niepubliczne, które często polegają na tym, że w przestrzeni medialnej pojawiają próby, chociażby podszywania się pod inne osoby. To również wykorzystanie trollingu internetowego i innych mechanizmów, w tym wojny informacyjnej, złośliwego oprogramowania, pozyskiwania danych czy wykradania danych osobowych. Pamiętajmy o tym, że to przede wszystkim wnikliwa analiza tego, co sami zamieszczamy w przestrzeni internetowej. Osobiście dostarczamy dziś wrogowi wszelkich narzędzi, które w czasach zimnej wojny szpiedzy musieli zdobywać z narażeniem życia. To wszystko sprawia, że przechodzimy do fazy czwartej, czyli analizy zebranego materiału i ewentualnego wprowadzania korekt do planów oraz założeń. Ostatnim punktem jest kulminacja. Może to być publikacja poszczególnych danych, które zostały zdobyte we wcześniejszych etapach, inspiracja działań pozorowanych, symulacja medialna, oddziaływania publiczne lub niepubliczne, presja, szantaż, werbunek lub kontrola dyskursu publicznego. To wszystko obserwujemy od pewnego czasu przyglądając się chociażby wydarzeniom rozgrywającym się chociażby na naszej wschodniej granicy oraz śledząc doniesienia na ten temat w internecie i mediach społecznościowych.
Socjotechnika, socjotechnika, socjotechnika… Jak rozgrywają nas emocjonalnie?
W ostatnim czasie bez trudu możemy znaleźć konkretne przykłady wskazujące na to, że w ramach wojny informacyjnej prowadzonej przeciwko Polsce zdecydowano się sięgnąć po działania, wobec których trudno jest utrzymać emocje na wodzy.
Mechanizm dokładnie opisał rzecznik ministra koordynatora służb specjalnych Stanisław Żaryn:
„W działaniach Białorusi przeciwko Polsce ogromną rolę pełni walka informacyjna, która ma wymuszać uległość wobec działań Białorusi a także wywierać presję na rząd, by zgodził się na szlak migracyjny. W ramach działań psychologicznych wykorzystuje się gł. dzieci i kobiety”. – relacjonuje Żaryn.
Ujawnił on również, że imigranci otrzymują instrukcje, jak wykorzystywać dzieci do prób forsowania granicy.
„Weźcie dzieci, tulcie je, wyglądajcie na brudnych i zmęczonych”. – tak brzmią instrukcje, przekazywane znajdującym się na granicy polsko-białoruskiej imigrantom.
Inne wpisy dotyczą wykorzystania dzieci do produkcji materiałów propagandowych.
„Przyjaciele w lesie potrzebują dziecka, które mogłoby wypowiedzieć się do filmiku, który będzie przesłany organizacjom” – głosił kolejny komunikat.
Przykład 1: Dziewczynka z kotem
Media lotem błyskawicy obiegło zdjęcie dziewczynki z kotem na rękach. Pojawiła się nawet dość ckliwa narracja z opisem dramatycznego marszu imigrantów, za którymi krok w krok podążał niestrudzony kot. Co ciekawe koci wątek dość często pojawia się w kontekście doktryny wojny informacyjnej. Stał się nawet symbolem aneksji Krymu.
Na pewne niepokojące podobieństwa do scenariusza wojny hybrydowej realizowanego na Ukrainie wskazuje były wiceszef MON. prof. Romuald Szeremietiew. We wpisie na Facebooku, pokazał on pomnik „zielonego ludzika”, który znajduje się na Krymie. Uwagę zwraca pewien istotny szczegół.
„Na Krymie – miał być ukraiński, co w memorandum budapeszteńskim w 1994 r. zapewniała Rosja (także USA i Wlk. Brytania) gwarantując integralność terytorialną Ukrainy po przekazaniu przez nią strategicznej broni nuklearnej Rosji dziś można znaleźć monument „zielonego ludzika”. Trwa agresja białorusko-rosyjska na Polskę z użyciem „turystów” z Bliskiego Wschodu, już pojawiły się dziecko i kot, a „ludzik” strzela w kierunku polskich żołnierzy póki co ślepymi nabojami jeszcze po białoruskiej stronie granicy z Polską”. – napisał prof. Szeremietiew.
Wcześniej na podobny „zbieg okoliczności” zwracali uwagę internauci porównując zdjęcia imigrantki z kotem i ckliwą historię na ten temat opisaną w części mediów (obszerny materiał pojawił się m.in. na łamach Onetu) ze słynnym filmem z 1997 roku „Wag The Dog”, w Polsce znanym pod tytułem „Fakty i akty”. To właśnie tam znajduje się kultowa już scena, w której spin doctorzy wywołują kryzys międzynarodowy przy pomocy wykreowanej „albańskiej dziewczyny z kotem”. W Polsce w niemal identyczny sposób wykorzystano ten schemat i „sprzedano” historię „Afganki z kotem”. I tak jak, w przypadku wspomnianego filmu, tak i u nas spora część mediów przyczyniła się do rozpowszechnienia tego scenariusza i wdrukowania tej wzruszającej sceny w umysły widzów i czytelników.
Przykład 2: Płaczący chłopiec
Kolejny przypadek dotyczy natomiast sceny z zapłakanym chłopcem, który następnie udziela telewizyjnego wywiadu i opisuje sytuację, w jakiej znaleźli się imigranci. Później zdjęcie tego samego chłopca ilustrowało materiał „Gazety Wyborczej” o „użyciu gazu łzawiącego przez polskie służby”.
Do tej historii szef polskiego rządu nawiązał również podczas debaty w Sejmie i przypomniał, że chłopiec, którego próbowano zmusić do płaczu jest następnie wykorzystywany do tego, żeby potem pokazać mediom, jak on jest poszkodowany. Później w obiegu medialnym funkcjonuje już zafałszowana rzeczywistość, a cała sytuacja wykorzystywana jest do działań dezinformacyjnych. Chłopiec jest pokazany, jako ofiara polskiej policji, która broni się przed imigrantami gazem łzawiącym.
Na nagraniu, które trafiło do sieci, widać, jak jeden z uchodźców dmucha dziecku dymem papierosowym w oczy, by wywołać łzawienie. Następnie, jak podaje kanał Nexta, mieli oni udzielać wywiadu. Być może taki „efekt specjalny” był im potrzebny do tego, by wzmocnić narrację kreowaną przez reżim Alaksandra Łukaszenki, odpowiedzialny za kryzys przy granicy z Polską.
O „użyciu gazu łzawiącego” przez polskie służby pisała „Gazeta Wyborcza”, materiał ilustrując m.in. zdjęciem chłopca, któremu wcześniej dmuchano dymem w oczy. Po zwróceniu uwagi na ten fakt, red. Paweł Wroński z „Wyborczej” poinformował na Twitterze o usunięciu tej publikacji. Nie zmienia to jedna faktu, że materiał zdążył wywołać konkretny efekt i był dość szeroko komentowany w mediach społecznościowych.
Warto przypomnieć, że podobne sceny dobrze znamy (jednak chyba właśnie nie do końca pamiętamy) z granicy grecko-tureckiej. Wówczas dzieci trzymano nad dymiącymi ogniskami tyko po to, aby zmusić je do płaczu i sprawić, że będą miały zaczerwienione, i przez długi czas łzawiące oczy. Następnie tak „przygotowane” dzieci wręczano osobom pozującym z nimi do telewizyjnych wywiadów, reportaży, czy nawet trafiających do mediów społecznościowych relacji z imigranckich obozowisk.
Mechanizm działa następująco:
Dziecko wystawiane jest na działanie dymu papierosowego lub dymu z ogniska. Wszystko po to, aby oczy zaczęły piec, były zaczerwienione i zaczęły łzawić – zupełnie jak w przypadku długotrwałego płaczu.
Tak przygotowane dziecko trafia przed obiektywy kamer i aparatów dziennikarzy relacjonujących wydarzenia. Wizerunek zapłakanego dziecka szybko trafia również do internetowych relacji.
Taki obrazek dość silnie działa na emocje, więc jest chętnie wykorzystywany przez sporą część redakcji. Jest wręcz przekonanie graniczące z pewnością, że któraś z redakcji wykorzysta taką scenę do zilustrowania swoich materiałów.
Gdy temat zapłakanego dziecka jest „zatwierdzony” przez media. Rusza lawina cytowani, a materiały na ten temat krążą pomiędzy aktywistami i sympatyzującymi z nimi środowiskami.
Sytuację powielają nie tylko aktywiści, ale także pozostali czytelnicy/widzowie, nawet nie zdając sobie sprawy z uczestnictwa w mechanizmie dezinformacji.
Gdy sprawa przycichnie, przed kamerą pojawia się kolejne dziecko – tym razem z maskotką, zwierzątkiem itp. Oczywiste jest, że zapłakane dziecko z maskotką robi wręcz piorunujące wrażenie i niemal na pewno wzbudzi falę empatii. Świetnie zostało to ukazane na jednej ze słynnych grafik Banksy’ego pt. Media z 2006 roku.
A w tym przypadku zachodzą już mechanizmy dobrze znane ze zjawiska określanego mianem internetowego trollingu. Zwraca na to uwagę zespół CERT.GOV.PL, który już od dłuższego czasu alarmuje o symptomach prowadzenia wojny hybrydowej przeciwko Polsce. W zasadzie już od rok 2016, a według innych źródeł jeszcze wiele lat wcześniej zaczęto obserwować nagły wzrost w mediach społecznościowych, forach dyskusyjnych i serwisach informacyjnych wszelkiego rodzaju działań propagandowych i zakrojonej na szeroką skalę dezinformacji.
W tego typu przypadkach wyróżnia się dwie podstawowe grupy tzw. internetowych trolli:
1. Internauci wykonujący swoje zadania na zlecenie, opłacani za swoją pracę. Do ich obowiązków należy m.in. zamieszczanie wpisów i komentarzy mające ukazywać „zleceniodawcę” w pozytywnym świetle, opierając się głównie na faktach – tyle, że odpowiednio wcześniej dobranych i zmanipulowanych;
2. Internauci określani mianem tzw. „pożytecznych idiotów” (useful idiots). Do ich obowiązków należy zakładanie profili w mediach społecznościowych i prowadzenie blogów, na których mają ukazywać się odpowiednio przygotowane i spreparowane informacje. Do tej grupy zalicza się również wszystkie te osoby, które nieświadome całej gry operacyjnej, rozpowszechniają przeczytane informacje dalej, wierząc w ich autentyczność i przyczyniając się tym samym do ich uwiarygodnienia w oczach opinii publicznej.
„W wojnie hybrydowej walka toczy się przede wszystkim na polu informacyjnym; stawką działań Łukaszenki jest nie tylko atak na Polską granicę, ale też wpływ na opinię publiczną na Zachodzie. Cała sieć internetowa jest zalana różnymi informacjami, które już zdążyły być wyjaśnione na szczęście. Ale ile jest takich, które nie zostały wyjaśnione? Główny problem polega na tym, że obecność mediów intensyfikuje działania prowokacyjne (ze strony Białorusi)” – zwrócił uwagę premier Mateusz Morawiecki po spotkaniu w Warszawie z szefem Rady Europejskiej Charlesem Michelem.
Dalszy komentarz jest raczej zbędny. Warto jednak zastanowić się przez chwilę, po której stronie frontu się znajdujemy.
dr Piotr Łuczuk
Medioznawca, ekspert ds. cyberbezpieczeństwa.
Redaktor naczelny serwisu FilaryBiznesu.pl
Adiunkt w Katedrze Komunikacji Społecznej, Public Relations i Nowych Mediów Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Redaktor naczelny serwisu FilaryBiznesu.pl. Ekspert Instytutu Staszica.
Foto: Piotr Łuczuk