Ostatni kryzys graniczny uświadomił nam w całej rozciągłości, że z zakupem bezpilotowych aparatów latających nie ma co zwlekać. Zawsze jakoś obszar ten był lekceważony, a przecież współcześnie bezpilotowce są podstawą rozpoznania każdego wojska. Bez nich nawet najsilniejsze jednostki są całkowicie ślepe.
Za mało dronów w polskiej armii
Jak bardzo wiedza o tym, gdzie znajdują się jednostki nieprzyjaciela w czasie wojny, nikogo przekonywać nie trzeba. A jeszcze lepiej jest wiedzieć, gdzie dokładnie się one znajdują, z precyzyjnymi współrzędnymi najbardziej lukratywnych celów we wrogim ugrupowaniu. Takich, których wyeliminowanie celnym atakiem, kompletnie wroga zdezorganizuje. A jeśli jeszcze ta wiedza jest aktualna, to już w ogóle mamy szczęście.
Ale nie chodzi o to, żebyśmy mieli szczęście. Szczęściu trzeba pomóc. We wszystkich ostatnich konfliktach, dużych i małych, pełnoskalowych i o małej intensywności, bezpilotowce są intensywnie używane i żaden dowódca nie może sobie już wyobrazić działania bez nich.
A polski dowódca musi sobie wyobrazić i musi działać bez nich. W naszym wojsku dronów tyle, co kot napłakał, w zasadzie dotąd służyły one głównie do zabezpieczenia misji w Afganistanie, bo na nic innego już ich nie starczyło. W szkoleniu w kraju rzadko się ich używa. Na ćwiczeniach można się bez nich obejść. Na prawdziwej wojnie trudniej. Nie mając wiedzy o przeciwniku, walka przypomina słynną niegdyś grę w okręty. A4! Pudło!
Szczególnie teraz by nam się te bezpilotowce przydały. I to właśnie małe, taktyczne. Które mogłyby godzinami wisieć w pobliżu granicy, pokazując swoimi kamerami termowizyjnymi i telewizyjnymi z odpowiednią stabilizacją, co się dzieje po tamtej stronie, tak nawet do 10 km w głąb naszego kłopotliwego sąsiada. Dlaczego małe? Dlatego że zużywają one mniej paliwa niż motocykl. A te nieco większe, zdolne do latania dłużej i obserwować dalej, nie zużyją więcej paliwa niż rozpędzony na autostradzie BMW.
Bezpilotowce Leonardo – idealne dla nas
Nie tak dawno zakupiliśmy tureckie bezpilotowce Bayraktar TB2 dla dowództw dywizji Wojsk Lądowych. Jest to aparat o masie startowej 650 kg i zasięgu obserwacji do 150 km, może przebywać w powietrzu nawet ponad dobę.
Opóźnia się natomiast program pozyskania aparatów Orlik dla dowództw brygad Wojsk Lądowych, przy okazji których natrafiono na poważne trudności techniczne. Do chwili obecnej też nie podpisano umowy na dostawy bezpilotowych aparatów Wizjer, przeznaczonych dla dowództw batalionów.
A tymczasem my naprawdę potrzebujemy więcej aparatów. Nasza artyleria pozostanie na przykład bez żadnych aparatów. Już w czasie I wojny światowej obserwatorzy artyleryjscy korzystali z balonów na uwięzi, by korygować strzały z dział. By sprawiać, by trafiały one w grupy wojsk przeciwnika, a nie ryły puste pola. W II wojnie światowej były to już małe samolociki obserwacyjne, a po wojnie – śmigłowce. A dziś są małe bezpilotowce. Jak dla artylerii, akurat dobre są śmigłowce bezpilotowe, zdolne do przeniknięcia nad terytorium przeciwnika, a jednocześnie mogące obserwować teren w zasięgu dział, długo przebywając w powietrzu, trochę nad własnym terytorium, a jak warunki temu sprzyjają, to wlatując po cichu nad terytorium wroga.
Portal Defence 24 donosi, że na przykład we Włoszech certyfikowano do lotów w kontrolowanych przestrzeniach powietrznych bezpilotowy śmigłowiec AWHero RUAS (Rotary Uncrewed Aerial System) firmy Leonardo, wprost idealny do obserwowania ognia artylerii. Jest to aparat w klasie do 200 kg, a zatem niewielki, lekki i niedrogi. Właśnie czego takiego nam trzeba, aparatu tego typu.
Dotychczas w tej klasie było dostępnych kilka aparatów, na przykład austriacki Schiebel Camcopter S–100, używany w kilku państwach. Rzecz w tym, że AWHero dostał certyfikat do lotów w kontrolowanych przestrzeniach powietrznych, jako pierwszy na świecie w swojej klasie. Może zatem bezpiecznie latać razem z innymi statkami powietrznymi w pobliżu, praktycznie w dowolnym miejscu, a nie tylko na odludziu.
Na wschodnią granicę
Zresztą, co tam obserwacja ognia artylerii, rzecz niezwykle istotna, ale wspomniany aparat może mieć wiele innych zastosowań. W procesie certyfikacji, jak donosi portal Defence 24, system AWHero RUAS został wykorzystany podczas ćwiczeń obronnych i bezpieczeństwa w ramach unijnego programu nadzoru morskiego OCEAN2020.
Coś takiego na naszej wschodniej granicy byłoby teraz idealne. W zasadzie takie niedrogie w zakupie i eksploatacji aparaty powinny trafić do każdego dywizjonu artylerii, na wojnie jak znalazł, by nasze działa były śmiertelnie celne. A dziś takie kompanie rozpoznania artyleryjskiego można by wysłać na wschodnią granicę, gdzie wspierałyby Straż Graniczną informując o grupach ludzi zbliżających się do granicznego płotu, a wtedy grupy szybkiego reagowania mogłyby się szybko pojawić we właściwym miejscu.
Warto pomyśleć o nasyceniu Wojska Polskiego aparatami bezpilotowymi różnych typów. To nie są wielkie wydatki, ale pożytek z nich ogromny.
mjr rez. dr inż. Michał Fiszer
Collegium Civitas