Musimy wszyscy jako społeczeństwo, przemyśleć na nowo nasze życie. I je zmienić, aby uchronić bezpieczeństwo i dobrobyt. Krótko mówiąc: musimy zmilitaryzować nasze życie.
Czasy idą trudne i złe. Nie ma już chyba nikogo, kto by upierał się, że ludzkość czeka świetlana bezkonfliktowa przyszłość. Na poziomie werbalnym skończył się głupkowaty optymizm w stylu zwulgaryzowanego Fukuyamy. Na poziomie praktycznym prawie wszyscy postępują w myśl zasady, że jakoś to będzie, jesteśmy nieśmiertelni, możemy być tylko bogatsi i nikt nam niczego nie zabierze.
A skoro idą czasy złe i niemiłe, to trzeba też rezygnować z beztroskiego trybu życia. Polska potrzebuje jak najsilniejszej armii, raczej dużej niż małej, ale ona nie zapewni pełnego bezpieczeństwa. Jesteśmy krajem średniej wielkości z określonymi ograniczeniami demograficznymi i finansowymi. Zamieszkujemy niebezpieczne miejsce na ziemi. Zatem dość nikłe są szanse, że uda nam się stworzyć wojsko tak silne, że całkowicie odstraszy lub odpędzi wszelkie zakusy. Zwłaszcza, że na razie towarzyszy temu oczekiwanie, by była to armia zawodowa, a nie powszechna. Czyli obowiązuje plan, że obywatele wynajmą grupę innych współobywateli, zapłacą im, a ci zapewnią bezpieczeństwo pozostałej masie ludności.
W chwili obecnej Wojsko Polskie (w tym WOT) liczy około 120 tys. ludzi. Ludność Rzeczypospolitej to w przybliżeniu 38 mln osób. To znaczy, że około 3 promili ludzi ma bronić całą resztę populacji. Planowane podniesienie liczebności do 300 tys. ludzi oznacza – jeśli plan się powiedzie – że obrońcy będą stanowili 8 promili, ciągle poniżej 1 procenta. Od czasu zawieszenia zasadniczej służby wojskowej, czyli poboru, rezerwy są zasobem, na który trudno liczyć. Dla porównaniu 80 proc. dorosłych Finów płci męskiej odbyło lub odbywa obowiązkowe przeszkolenie wojskowe. Pobór, jeśli chodzi o naszych sąsiadów, obowiązuje w Estonii, a na Litwie parlament przywrócił go w związku z aneksją Krymu. Podobnie stało się też w Szwecji.
U nas na razie wydaje się być to niemożliwe. Potwierdzają to reakcje na kryzys na granicy z Białorusią opozycyjnych sił politycznych oraz wpływowych ośrodków opinii. Gdyby jakieś ugrupowanie zaproponowało odwieszenie zawieszonego poboru to ryzykowałoby sporą utratę sondażowej popularności. Łatwo jest bowiem ukuć tysiące nośnych argumentów przeciw przywróceniu powszechnego obowiązku służby wojskowej.
Wiele z tych argumentów z pewnością będzie bardzo błyskotliwych i trafiających do opinii publicznej. Ale każdy z nich będzie bez sensu w obliczu poważnego konfliktu. Ile dni zawodowa, choćby najsprawniejsza armia, jest w stanie walczyć bez rezerw, luzowania i odpoczynku? Kto będzie zastępował tych, którzy zginą, zostaną ranni lub trafią do niewoli? Na razie odpowiedź brzmi, że nikt. Będzie to armia jednorazowego, krótkiego użytku. Poza tym, dlaczego zawodowi żołnierze będą chcieli dać się zabić przy świadomości, że cała reszta mężczyzn w Polsce nie ryzykuje tym samym?
Pytań jest więcej. Załóżmy, że owe kilka promili umundurowanych obywateli będzie broniło Polski, to jest pytanie, co będzie robiła reszta – ponad 99 proc. – populacji? Pracowała tak jak do tej pory, oglądała wojnę w mediach? Pogryzając przy tym pop-corn. To teoretycznie możliwe, gdyby była to mała wojna gdzieś daleko od naszych granic. Ale walki mogą objąć teren naszego kraju. I co wtedy? A co jeśli agresor zacznie mordować cywili? To więcej niż pewne patrząc na zachowanie jego żołnierzy w Osetii, Donbasie czy Syrii. Ilu ludzi będzie można ewakuować z terenu walk, jeśli te obejmą obszar kilku województw? Gdzie potem rozmieścić te miliony ludzi? Zresztą na pierwszą wiadomość o zabitych cywilach całe rzesze wystraszonych ludzi wsiądą w samochody (często więcej niż jeden na rodzinę, bo trzeba przecież także ratować dobytek) i ruszą w zachodnim kierunku. Skutecznie blokując wszystkie drogi oraz mosty i tym samym paraliżując działania owej wprawdzie małej, ale jakże sprawnej armii.
Odpowiedzią jest obrona powszechna i nie na zasadzie, że każdy obywatel ma broń w domu. Bo mała czeska Cezetka wprawdzie ładnie leży, nawet w damskiej dłoni, ale na tym jej wojenne walory się kończą. Obrona powszechna to nie tylko branie młodych ludzi w kamasze. To obowiązek każdego, także tych starszych, którzy usłyszą, że są za przywróceniem poboru, bo to ich już nie dotyczy. Trzeba stworzyć taki system, by dotyczył wszystkich i w miarę sprawiedliwie każdego angażował.
To prawda, że starsze roczniki są tu beneficjentami daty urodzenia, tego, że ich czas poboru minął i że w większości tegoż uniknęli. To prawda, że to niesprawiedliwe. I trzeba to wyrównać. Można to zrobić zobowiązując wszystkich dorosłych obywateli, stosownie do ich wieku i zdrowia, do odbycia różnego rodzaju obowiązkowych szkoleń z pierwszej pomocy, Obrony Cywilnej, reagowania kryzysowego itp. Temu przeszkoleniu powinien towarzyszyć odpowiedni rygor, łącznie z odpowiedzialnością karną, aby nie była to fikcja, jak były nią np. zajęcia z pierwszej pomocy w czasie kursów prawa jazdy. Każdemu z nas te umiejętności mogą się przydać nawet w najbardziej pokojowych czasach.
To będzie wyrzeczenie i trudność w codziennym życiu. Inaczej się nie da. Każdy z nas będzie musiał poświęcić trochę swojego czasu. A pracodawcy będą musieli być gotowi płacić za spowodowaną szkoleniami absencję swoich pracowników. Dlatego tak ważny jest sprawiedliwy podział tych wyrzeczeń, aby na żadnego z uczestników nie spadła lwia część kosztów i obowiązków.
Ale przygotowanie do obrony powszechnej jest coraz bardziej potrzebne. Przecież przytłaczająca większość z nas nie wiedziałaby, jak się zachować w czasie śmiertelnego zagrożenia. Wróg raczej nie przyjąłby naszych tłumaczeń, że jesteśmy tylko cywilami, brzydzimy się przemocą, a tak w ogóle to nie popieramy polityki rządu. Lepiej więc mieć jakieś minimum wiedzy, jak bronić się i ratować w czasie różnego rodzaju niebezpieczeństw.
Tak czy owak, czeka nas przemodelowanie naszego życia. I lepiej będzie, gdy zrobimy to sami, niż zrobi to ktoś za nas.
Piotr Gursztyn
Dziennikarz, historyk, fundator Instytutu Staszica
Foto: pixabay.com