top of page

Agnieszka Domańska: Lockdownowy kryzys – małe i wielkie dramaty

23 listopada 2020

Agnieszka Domańska – prezes Instytutu Staszica pisze o skutkach wprowadzonego przez kraje lockdownu


Międzynarodowe statystyki – jak byśmy nimi nie obracali – mówią same za siebie. Ekonomiczna siła Zachodu (rozumianego jako wysokorozwinięte kraje, należące w większości do bogatej Północy) od wielu lat konsekwentnie zanika. Dawne potęgi – nie mówimy oczywiście o transnarodowych korporacjach, mających się jak zwykle wyśmienicie – powoli pakują swoje zabawki, z których szerokiego arsenału do dnia dzisiejszego pozostały: nieokiełznany dodruk pieniędzy, a także radosna „produkcja” najróżniejszych strategii rozwojowych i uszczegółowiających je dokumentów. W tym drugim kontekście mam na myśli oczywiście przede wszystkim Unię Europejską, a zwłaszcza jej ekonomiczny rdzeń – strefę euro. Wszak skumulowana wartość globalnej utraty dochodu za cały 2020 oraz 2021 rok szacowana jest przez IMF na 12,5 biliona dolarów!

Tempo wzrostu PKB na całym świecie do końca 2020 r. ma spaść o 4,9 procenta (zmiana rok do roku), a zdecydowana większość tego spadku – o ile można tak nieściśle powiedzieć – przypada na kraje wysokorozwinięte, które łącznie odnotują wzrost w tempie… minus 8 procent(!). Tak zdarzyło się po raz pierwszy od „niepamiętnych czasów”. Zasadniczo zaś od przedwojennego Wielkiego Kryzysu, który, jak wiadomo, doprowadził nie tylko do milionów jednostkowych dramatów (w niektórych krajach, jak Polska i USA, produkcja przemysłowa spadła o połowę, a bezrobocie, m.in. w Niemczech, sięgnęło 30 procent), ale pośrednio też do wielkiego dramatu II wojny światowej. O tym, że zbliża się gospodarcza zapaść, pisałam już w marcu, ale kojarzyłam to przede wszystkim z wychłodzeniem konsumpcji, do której zawsze prowadzą nitki wszystkich biznesów na Ziemi.


Lockdown i „pomroczność jasna”

Wtedy nie przyszło mi do głowy, że nie to będzie osią problemu, bo na rządzących dodatkowo spadnie pomroczność jasna. A ta ostatnia każe im zamykać gospodarki, zamykać całe kraje oraz łączące je relacje i powiązania ucieleśniające się ostatecznie w przepływach osób (podróże, zwłaszcza lotnicze) i towarów. Pandemia, a raczej pandemiczny strach przed chorobą, która spowodowała śmierć nieco ponad 1,3 mln osób na całym świecie – co stanowi liczbę statystycznie tylko nieco wyższą od przeciętnej rocznej liczby zgonów w wypadkach drogowych – przyniosły w gospodarce światowej hekatombę, która przyniosła już teraz drastyczne zubożenie setek milionów mieszkańców naszej planety.

Ciekawe, że wobec faktu umieralności w wypadkach politycy nie zdecydowali się na zakaz ruchu drogowego i zwinięcie przemysłu samochodowego.  Dla uporządkowania informacji: choroby sercowo-naczyniowe zabierają rocznie na świecie kilkanaście milionów osób, a nowotwory około 10 mln, to zaś według szacunków oznacza, że zgony z powodu koronawirusa stanowić będą ok. 5-6% ogólnej ich liczby. Z „covida” szczęśliwie wyleczyło się natomiast prawie 36 mln osób, nie mówiąc już o pewnie dziesiątkach, a może setkach milionów, które przeszły chorobę bezobjawowo. Owe „setki milionów” nie są wzięte z sufitu, bo jak twierdzą lekarze specjaliści od chorób zakaźnych, bezobjawowo przechodzi ją około 85 procent populacji zakażonych. Oczywiście nie chodzi o lekceważenie chorób i śmierci. Każda z nich jest tragedią, a dbałość o zdrowie, długie życie i bezpieczeństwo to ostateczny cel, który implicite oznacza politykę szczególnych priorytetów dla służby zdrowia, jej wydolności, dobrej diagnostyki, skutecznego leczenia i przedłużania w ten sposób ludzkiego życia.


Gdzie sens – gdzie logika?

Jednak tragedią na poziomie zagregowanym okazało się to, że reakcja rządzących krajami była dokładnie odwrotna niż należało. Tak jakby „pomroczność jasna” przesłoniła włodarzom jedną z fundamentalnych i najprostszych prawd: jeśli nie będzie wpływów (do krajowych budżetów), to nie będzie też z czego finansować publicznych wydatków – w tym sprawnego, a przede wszystkim skutecznego w leczeniu i ratowaniu od śmierci działania służby zdrowia. Zamiast więc dbać o jak najlepsze funkcjonowanie gospodarki i pozwolić jej działać na jak najwyższych obrotach, pod hasłem social distancing zadecydowano o bezwzględnym urzędowym zamykaniu milionów biznesów na świecie.

Jak się jednak okazuje owo social distancing w niewielkim tylko stopniu wpływa na spadek zakażalności wirusem SarsCov-2. Natomiast w negatywnym sensie ogromnie wpływa na działalność podmiotów gospodarczych na całym świecie (w tym zawłaszcza w krajach wysokorozwiniętych): na ich codzienne funkcjonowanie, inwestycje i perspektywy rozwojowe, niszcząc często podstawę bytu i dorobek życia ich właścicieli oraz podkopując wiarę jednostek w sens jakiejkolwiek biznesowej aktywności. Co do skuteczności społecznego dystansu, to popatrzmy chociażby na nasze krajowe podwórko. Podczas wakacji, kiedy wszystko zostało otwarte i można było choć przez chwilę żyć normalnie, zachorowalność była na średnim poziomie 300-500 osób dziennie. Teraz, gdy zamknięto wszystkie szkoły i uczelnie, zabrano Polakom możliwość żywienia i spotykania się w restauracjach i kawiarniach, wychodzenia do teatrów, muzeów, na baseny, siłownie, kupowania w galeriach handlowych i tak dalej, i tak dalej, zachorowalność to średnio-dziennie 18-20 tysięcy! Gdzie zatem sens, gdzie logika – jak zapytywał Jasio w niezbyt ładnym, starym dowcipie.

Mało tego. Okazuje się, że „choroba covidowa” ma tylko niewielki, tj. średniomiesięcznie ok. 4-procentowy udział w skokowym powakacyjnym wzroście zgonów w naszym kraju, a w łącznej ich liczbie to ok. 1,5 procenta! Za całą resztę notowanych obecnie wzrostów odpowiada, jak twierdzą praktycy i eksperci tej dziedziny, swoisty lockdown służby zdrowia, do którego dołączył strach pacjentów przed koronawirusem, a w efekcie – niezgłaszanie wielu nagłych przypadków w normalnej sytuacji poddawanych leczeniu i hospitalizacji, spadek diagnostyki, on-linowe funkcjonowanie przychodni, absencje w pracy lekarzy i pielęgniarek spowodowane wymuszoną koniecznością pozostania w domach i tym podobne.


Wielkie statystyki i małe-wielkie dramaty

O skutkach makroekonomicznych, w perspektywie zarówno gospodarek narodowych, jak i ekonomii międzynarodowo-globalnej, rozpisują się media na całym świecie, a liczba danych, które można byłoby w tym miejscu zacytować jest powalająca. Lockdown zdemolował gospodarki, nadal niszczy ich wzrostowy potencjał przyczyniając się do drenażu środków, które są i będą mogły być przeznaczone między innymi na służbę zdrowia.

Do początkowego spadku popytu, uzasadnionego naturalnymi obawami o zdrowie, dołączył bowiem nie tylko spadek wynikający z lockdownu, ale też obniżenie podaży usług i dóbr. Skumulowany spadek popytu i podaży – mamy więc zjawisko, które w badaniach dotyczących gospodarki lat powojennych występowało w czysto teoretycznych modelach. Tempo wzrostu PKB w krajach wysokorozwiniętych w 2020 r. spadnie o ok. 8 procent, natomiast w rozwijających się o 3 procent. Na tę ujemną zagregowaną wartość złożą się spadki tempa wzrostu u ponad 95% krajów świata – tak przewiduje Międzynarodowy Fundusz Walutowy.

Przyjrzyjmy się wybranym danym z naszego kontynentu. W Niemczech, będących najsilniejszą z dużych gospodarek UE, prognozowane za cały 2020 rok tempo PKB to ca. minus 6 proc. (0,5 proc. w 2019 r). Francja odnotuje minus 9,76 proc. (1,5 proc. w roku ubiegłym), Wielka Brytania minus 9,8 proc. (1,46 proc.), Włochy będą miały minus 10,6 proc. (0,3), Portugalia minus10 proc (2,16), a Hiszpania minus 12,8 proc. (1,9 proc. w 2019 r.). Co do Polski, będzie to ujemne tempo rzędu 3,5 procenta w porównaniu do wręcz astronomicznego jak na europejską skalę wzrostu prawie 4,2 proc. w 2019 r. Jeśli natomiast uniesiemy się wyżej i przyjmiemy perspektywę globalną, to zobaczymy, że Chiny będą miały tempo dodatnie ponad 1,8 proc. (6,11 w 2019 r.). Takie szacowania zaprezentował IMF w najnowszym World Economic Outlok October 2020.

Boję się, że te prognozy będą musiały ulec szacowaniu w dół. Po pierwsze dlatego, że skala spustoszenia, jakiego dokonał jesienny lockdown, nie jest jeszcze ostatecznie rozpoznana. Po drugie – systematyczne obniżanie prognoz makroekonomicznych i ogłaszanych wyników w stosunku do przewidywań jest już prawie „świecką tradycją”, jeśli chodzi o IMF. Jest to łatwe do sprawdzenia, gdy prześledzimy choćby ostatnich kilkanaście WEO’s. Ogólne statystyki – co podkreślam zawsze – kryją w sobie miliony jednostkowych dramatów: bankructw, bezrobocia, utraty codziennej napędzającej aktywności, poczucia izolacji, braku sensu, wreszcie najprawdopodobniej depresji czy samobójstw. Jak pobożne życzenia wyglądają dziś przewidywania International Labor Organization (ILO) i World of Work z marca 2020, według których w „najgorszym scenariuszu wskutek pandemii Covid-19 na świecie dojdzie do całkowitej utraty 25 milionów miejsc pracy (ostatni kryzys subprime przyniósł 22 miliony bezrobotnych) i ok. 34 bln USD straty dochodu”. Dzisiaj zaś (za ILO), wiemy, że będzie to nie mniej niż odpowiednik 400 milionów pełnoetatowych miejsc pracy i ok. 12,5 bln dolarów straty (IMF, WEO Oct 2020). Mówimy oczywiście o pracy rejestrowanej, przynajmniej częściowo oficjalnej, a nie doraźnej tymczasowej, która pozwala mieszkańcom krajów biednego Południa przeżyć z dnia na dzień.


Kiepsko było tak naprawdę od dawna

Ekonomiczne skutki szkodliwego i kontrproduktywnego zamykania gospodarek pogłębiły i uwypukliły problemy znane i notowane przynajmniej od dekady. Kraje wysokorozwinięte w zasadzie bez większych sukcesów usiłowały od wielu lat wydźwignąć się z recesji określanej mianem secular stagnation (od łacińskiego „saeculum” – wielowiekowy lub wieloletni).  Większość gospodarek krajów chociażby owego rdzenia wolnorynkowej i wolnokonkurencyjnej Europy, jaką jest strefa euro, już u progu wybuchu kryzysu COVID-19 borykała się z absolutnie zasadniczymi problemami i słabościami – jeśli oczywiście mierzyć je fundamentalnymi wskaźnikami makroekonomicznymi, bo zaczynam poważnie zastanawiać się, czy wobec tego wszystkiego PKB w niedalekiej przyszłości nie straci pierwszeństwa w określaniu stanu gospodarek narodowych. Ale do rzeczy. Mieliśmy bowiem już przedtem do czynienia ze śmiesznie niskimi wskaźnikami wzrostu gospodarczego, słabymi inwestycjami, wysokim bezrobociem, zwłaszcza wśród ludzi młodych, co wynikało z paralitycznego wręcz popytu wewnętrznego („sluggish demand”). Gwoli ścisłości: według danych Eurostatu podawanych przez Komisję Europejską, w Niemczech wzrost gospodarczy w 2019 r. wyniósł 0,5%, w Grecji 1,9%, Hiszpanii 2%, Francji 1,3 %,  a we Włoszec: 0,3%. Co do bezrobocia, to według IMF przykładowo dla 2018 r. w strefie euro wynosiło ono 8,2%, a całej UE zaś 6,8%. Te przeciętne wskaźniki maskują oczywiście różnice wewnątrz strefy: w Niemczech było to zaledwie ok. 3,5%, natomiast we Francji już ok 9%, Włoszech 10,4%, w Hiszpanii 15,4%, a w Grecji aż 19%. Są to oczywiście dane dla wszystkich grup wiekowych. Prawdziwie trudna sytuacja od bardzo wielu lat, jak powszechnie wiadomo ,dotyczy ludzi młodych, wśród których w południowej części strefy euro średnio aż jedna czwarta w październiku 2019 r. pozostawała  bez pracy.


Fatalna demografia i bezskuteczna polityka

Obrazu rychłego końca gospodarczej świetności tej części Unii Europejskiej dopełniają ogromne zadłużenie wewnętrzne i zewnętrzne, budżety eufemistycznie określane jako niestabilne, a w rzeczywistości będące grubo na minusie. I bez koronawirusa w 2018 r. jedynie Niemcy jako tako trzymały się wytycznych Paktu Stabilności i Wzrostu, bo ich dług publiczny  netto wynosił ok. 41% PKB, brutto zaś 64% (kryterium dla długu publicznego to limit 60% PKB). Natomiast Francja odpowiednio miała odpowiednio 87,5%  i 97%. Włochy wykazały za cały 2018 publiczne zadłużenie rzędu 119%  (132%)  PKB, Portugalia: 108 i 121%, Hiszpania zaś ponad 98%, a strefowa czarna owca Grecja miała zadłużenie publiczne rzędu 188% PKB.

Dalej szły coraz mniejsza skuteczność zarówno polityki fiskalnej, jak i monetarnej. Ta pierwsza wobec galopującego starzenia się społeczeństw, coraz dramatyczniej wyglądających wskaźników old-age dependency ratio, a implicite do granic wytrzymałości obciążonych i napiętych budżetów krajowych, podporządkowana została, a wręcz wprzęgnięta w realizację oddalającego się wciąż celu zaspokojenia zobowiązań emerytalnych i innych socjalnych założeń państwa dobrobytu. Monetarna – bo praktycznie od czasu globalnego kryzysu 2007-2009 świat zachodnich gospodarek uzależniony jest od minimalnych, a nawet zerowych stóp procentowych, które i tak przestały pobudzać realny wzrost gospodarczy. A potem przyszedł COVID…


dr hab. Agnieszka Domańska

Prezes Instytutu Staszica


Foto: pixabay.com

bottom of page